Muktinath jest miejscem świętym zarówno dla buddystów jak i wyznawców hinduizmu. Rano zwiedzamykompleks świątyń (opłata dobrowolna, my płacimy 100 rupii za trzy osoby). Jest mało ludzi, wokół słychać tylko szum wody płynącej tu dosłownie wszędzie. Jest magicznie. Wszędzie porozwieszane mosiężne dzwony różnej wielkości, płoną świece, kadzidełka, w świątyni gdzie płonie święty płomień modlą sie głośno starsze kobiety, swoim śpiewem potęgując nastrój. Sam wieczny płomień to obecnie ledwie zauważalny niebieski płomyczek zabezpieczony metalową kratką. Polecam odwiedzić to miejsce, naprawdę warto. Tym bardziej, że po wyjściu ze świątyni możesz stanąć twarzą w twarz z kolejnym ośmiotysięcznikiem: Dhaulagiri (8167 m), położonym po drugiej stronie doliny Kali Gandaki.
Ola i Łukasz decydują się zostać jeszcze jeden dzień w Muktinath, umawiamy się na kontakt w Kathamndu. Po dziesiątej żegnamy się z nimi i ruszając ostro w dół zaczynamy wytracać zdobywaną dziesięć dni wysokość. Mijamy malowniczy Jharkot, krajobraz staje się coraz bardziej suchy. W pewnym miejscu droga wyraźnie rozdziela się ? lewa prowadzi wprost do Jomsom, prawa zaś ? i tę wybieramy ? wiedzie do Kagbeni. Jest to malowniczo położone miasto, w którym oglądamy klasztor i jemy lunch w YakDonaldzie:).Dostępny internet za 20 rupii/minutę. Ruszamy wzdłuż koryta rzeki Kali gandaki zostawiając za plecami wrota Mustangu ? zakazanego himalajskiego królestwa. Wieje niesamowicie silny wiatr, przydaje się bandana do zabezieczenia twarzy. W Jomsom zatrzymujemy się na kawę. Jest tu lotnisko i kilka osób poznanych wcześniej decyduje się na powrót do Kathmandu lub Pokhary samolotem. Są też dwa punkty kontrolne: ACAP i wojskowy. Około 17:30 docieramy do Marphy, gdzie zatrzymujemy się w Dhaulagiri GH (60 rupii/osobę). Smaczna kuchnia lecz niestety brak ciepłej wody.