Uprzedzeni poprzedniego wieczoru przez właścicielkę Valentine Inn o małej ilości autobusów (piątek!) wstajemy juz o 6.40 i jemy zamówioen śniadanie (2JD). Gdy kończymy nagle pod hotel podjeżdża mikrobus i ze zdumieniem odkrywamy, że jedzie on prosto do Aqaby (4JD/os.). Czujemy w tym ręke właścicielki:). Po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu. Wybieramy Moon Hotel (40JD, AC, TV - drogo!) - niedaleko placu z gigantyczną flagą. Hotel jest nieco zniszczony i obsługa jest niemiła. Ruszamy deptakiem wzdłuż nazwijmy to plaży. Korzystając z dnia wolnego tłumy Jordańczyków okupują dosłownie każdy skrawek zaśmieconego wąskiego paska piasku nad morzem. Dochodzimy do hotelu Movenpick. Bez trudu zostajemy wpuszczeni do środka (po przejściu przez bramkę i ręcznym sprawdzeniu plecaczka). Pijemy drinka i wpadamy na szatański pomysł skorzystania z pięknej hotelowej plaży. Wracamy do naszego hotelu po rzeczy i godzinę później mamy wakacje na wakacjach - czysty piasek, leżaczki, zimne drinki... Po 18 lądujemy w jakiejś hamburgerowni, gdzie chwilke gadamy z narzekającymi na słabe zarobki Filipinkami pracującymi w Jordanii na dwuletnm kontrakcie.
Aqaba jest typową pułapką turystyczną - jeśli nie mieszkasz w naprawdę dobrym hotelu z dostępem do własnej plaży w samym mieście nie masz czego szukać. Plaża miejska jest nieporozumieniem i nie jest to na pewno kurort w naszym rozumieniu. Z miasta widać odległy o kilka kilometrów Ejlat w Izraelu, myslę że to z tego powodu nad Aqabą łopocze olbrzymia flaga jordańska - widać ja stamtąd na pewno.
W dzień udaje nam sie skontaktować z polecanym na travelbicie Atieg'iem (dzwoniąc z polskiej komórki wybierz +962 795 609 691), beduinem który ma swój camp w Wadi Rum i którego można polecać jako przewodnika po tym rejonie. Umawiamy się na następny dzień około 13 przy Visitors Center.